Noc Świętojańska na Hvervenbukta i wolontariat w stylu Międzymorza.
- Grzegorz Pancek
- 12 lip 2016
- 2 minut(y) czytania
W Norwegii, kraju gdzie żadna impreza nie ma prawa się udać bez szczegółowego planu
działania, ustalonego miesiące wcześniej. Gdzie wszystko należy robić metodycznie i bez
pośpiechu, gdzie nawet przyroda zdążyła się do tego przyzwyczaić, pozwalając na złapanie
dwoma palcami komara w locie. I właśnie tu, w Norwegii, wydarzyła się rzecz niesłychana.

Oto grupa przybyszów z krajów między Bałtykiem a Morzem Czarnym, postanowiła
zorganizować i przeprowadzić imprezę świętojańska na Hvervenbukta, dla kilku tysięcy
uczestników. Bez szczegółowego planu i harmonogramu działania, spontanicznie i społecznie.
Zaproszono artystów i ustalono kto i kiedy ma występować. Zabezpieczono teren i spełniono
wszelkie formalności prawne, co pozwoliło na zdobycie stosownych zezwoleń oraz przychylności
i wsparcia lokalnych władz.
Zostało „tylko” to wszystko zrealizować własnymi siłami w oparciu o wolontariuszy, często
jedynie luźno związanych z Klubem Polskim.
Plan był ogólny, wiedzieliśmy tylko co ma być zrobione. Należało przetransportować i
zmontować, ważącą ponad trzy tony, scenę dla artystów. Skosić trawę i wykarczować chaszcze na
dużej powierzchni. Przygotować małą gastronomię, organizując smaczny poczęstunek dla setek
osób, oraz jego sprawne serwowanie. Zaopiekować się artystami, aby mieli gdzie się przygotować
do koncertu. Zorganizować jarmark dla rękodzielników. Zapewnić porządek i bezpieczeństwo,
oraz ogólnie być przygotowanym na wszelkie sytuacje, pojawiające się w trakcie tego typu
imprezy.
Ludzie przychodzili na spotkania organizacyjne, niektórzy pojawiali się tylko jeden raz, każdy
miał swoje koncepcje. Bywało, że sprzeczne.
Katastrofa... pomyślałby człowiek zachodu, jednak nikt katastrofy nie wieszczył.
Szczegółowego planu nie było, była za to pewna świadomość.
Plan by tylko przeszkadzał, przy dynamicznej sytuacji z częstymi zwrotami akcji.
A świadomość polegała na zdaniu sobie sprawy, ze pochodzimy z krajów, gdzie żyją najsprytniejsi
ludzie między Atlantykiem a Uralem, mistrzowie świata od sytuacji trudnych, oraz improwizacji.
No i wszystko się udało, bo nie mogło się nie udać.
Koncert przebiegł bardzo sprawnie, artyści zagrali wspaniale, ku uciesze i zadowoleniu tłumnie
zgromadzonej publiczności. Gastronomia spisała się na medal, jedzenie rozeszło się w całości i
wszystkim smakowało. Jarmark wzbudził duże zainteresowane oryginalnymi wyrobami, od
biżuterii i wyrobów szydełkowanych, po domowej roboty kosmetyki. Nie było żadnych ekscesów,
czy nieprzyjemnych sytuacji. Od władz lokalnych, przyszły gratulacje i podziękowania.
W dawnych wiekach, spryt i kreatywność przydawały się nam w nierównej walce z przeciwnikiem
i pozwalały na wygrywanie bitew nawet z pięciokrotna przewagą przeciwnika, teraz te cechy
odziedziczone po przodkach, przydały się w organizacji integracyjnej imprezy rozrywkowej.
Wszystko się udało, bo nie mogło się nie udać!
Biorąc pod uwagę, że wolontariat składał się głównie z Polaków, Litwinów i Ukraińców, użyję
następującej metafory.
Chorągwie Najjaśniejszej Rzeczpospolitej wyszły w pole przy wsparciu pułków z Wielkiego
Księstwa Litewskiego, w odpowiednim momencie w sukurs nadeszła doborowa piechota kozacka.
W decydującym momencie zastosowano dwie niezawodne taktyki sarmackie, czyli: „Kupą mości
panowie!” i „Bij, kto w Boga wierzy!”.
Na koniec odtrąbiono zwycięstwo.
Choć idea Międzymorza wciąż pozostaje w strefie teorii, udało nam się udowodnić, że jesteśmy
gotowi wprowadzić ją w życie. Przynajmniej na czas Nocy Świętojańskiej...